14 kwietnia 2013 r. w moim rodzinnym mieście, w Elblągu, odbyło się referendum za odwołaniem prezydenta miasta i przy okazji rady miejskiej. Co ciekawe – bo jak pokazują statystyki, odwołanie prezydenta to rzecz dość niecodzienna – referendum okazało się sukcesem. Z informacji, do których dotarłem, wynika, że w latach 2006–2010 zaledwie w 14 na 81 przypadkach odwołano samorząd terytorialny. W „Gazecie Prawnej” piszą z kolei, że w latach 2002–2006 miało to miejsce jeszcze rzadziej:
(…) w ubiegłej kadencji samorządów (lata 2002-2006) referenda lokalne w sprawie odwołania organu gminnego zarządzane były 92 razy, tylko w 11 przypadkach okazały się ważne.
W Elblągu się udało – prezydent Nowaczyk i rada miejska zostali odwołani. Ale niewiele brakowało do tego, że ci, którzy głosowali na „nie”, w gruncie rzeczy byliby na „tak”.
Jak to możliwe? Ot, taki tam absurd polskiego prawa…
Referendum w Elblągu 2013
Na początek garść statystyk:
- 23 970 – tyle było ważnych głosów,
- 23 087 – tyle głosów było na „tak”,
- 883 – tyle było głosów nieważnych lub tych na „nie”.
Proporcje nie dziwią – skoro ludziom jest na tyle źle, że sami zbierają podpisy, by zwołać nadzwyczajne, nieprzewidziane prawem referendum, to dość oczywiste jest, że wezmą w nim udział głównie ci, którzy są przeciw obecnym rządom.
Ale wyniki to jedno, a frekwencja to drugie. Kiedy więc referendum jest ważne? Jak można przeczytać w art. 55 ust. 2 Ustawy z dnia 15 września 2000 r. o referendum lokalnym:
Referendum w sprawie odwołania organu jednostki samorządu terytorialnego pochodzącego z wyborów bezpośrednich jest ważne w przypadku, gdy udział w nim wzięło nie mniej niż 3/5 liczby biorących udział w wyborze odwoływanego organu.
W przypadku Elblągu przekładało się to na obecność minimum 18 242 osób. Co to wszystko znaczy?
Co by było, gdyby…?
Załóżmy, że na „tak” zagłosowałoby nie 23 087 elblążan, ale 17 360. A to jedni by się rozchorowali, drudzy by zapomnieli, inni z przedwczesnej radości już by się upili, inni wreszcie, o ile to w ogóle możliwe, nie usłyszeliby z ryczącej tuby na maluchu objeżdżającym Elbląg, by „wziąć odpowiedzialność za swoje miasto”.
Do urn poszłoby więc 17 360, a to za mało, by referendum było ważne. Efekt? Skończyłoby się tak jak w przypadku w większości referendów: nieważnością wyborów ze względu na zbyt niską frekwencję.
Ale, ale… Przecież nie wszyscy są za odwołaniem prezydenta. A gdzie opozycja?
Jak „nie” staje się „tak”
Załóżmy więc, że wszystkie głosy oddane w referendum były ważne. Innymi słowy – że wspomniane 883 głosy to osoby, które głosowały za pozostawieniem obecnego prezydenta Nowaczyka.
Zsumowanie 17 360 głosów na „tak” z 883 na „nie” daje 18 243 osoby, czyli… więcej niż wymagane 18 242. Innymi słowy, ci nieliczni ambitni z ponad 100 000 elblążan, którzy pokwapiliby się, by pójść bronić obecnych władz, de facto przyczyniliby się do ich odwołania.
Gdyby 883 osoby (a właściwie choćby dwoje z nich) nie wzięły udziału w wyborach, frekwencja byłaby zbyt niska, by głosowanie było ważne. Ponieważ jednak się zjawili, to frekwencja jest odpowiednia, a stosunek 883 do 17 360 to zaledwie… 5,08% głosów. Wymagana jest oczywiście większość, tzn. minimum 50%, a skoro blisko 95% głosujących jest za odwołaniem prezydenta, to jak tu w ogóle mieć wątpliwości?…
Bzdura w przepisach
14 kwietnia 2013 r. w Elblągu do podobnego paradoksu jednak nie doszło. Odwołać prezydenta Nowaczyka przyszło ponad 23 000 elblążan, a więc wymagane minimum 3/5 głosujących w poprzednich wyborach.
Bzdura w obowiązujących przepisach – o ile w swym nieprawniczym wywodzie nie popełniłem żadnego błędu – wydaje się jednak kuriozalna. Czy nie lepiej zliczać tylko głosy na „nie”? Jako warunek dać tę samą frekwencję 3/5 głosujących, ale bez pytania, kto jest na „tak”, a kto na „nie”, a jedynie wymagać podpisu za odwołaniem władz?
Może w swym przedsiębiorczym, nieprawniczym i racjonalnym myśleniu coś omijam. Może gdzieś tkwi tu błędne założenie i cały ten wpis nie ma racji bytu. Ale teraz tego nie widzę. Dostrzegam tylko absurdalność przepisów, które sprawiają, że z naszego „nie” robi się „tak”. I zastanawiam się tylko, jak bym się czuł, gdyby frekwencja okazała się za niska, a ja znalazłbym się wśród tych 883 „obrońców” prezydenta, których głosy pomogłyby w jego obaleniu.
Na szczęście nie głosowałem. Nie ośmielam się rzucić kamieniem. Ale to już historia na inny wpis.