„Zawód: redaktor”, czyli kilka wniosków po napisaniu drugiej książki

Poprzedni wpis opublikowałem na tym blogu 6 lutego 2019 roku. Gdy piszę te słowa, jest lipiec 2025 roku. Słowem: minęło przeszło 6 lat…

Powodów, dla których tu nie pisałem, jest wiele. Może kiedyś przyjdzie czas, by o nich opowiedzieć.

Dziś najważniejsze dla mnie jest to, że wróciłem. I piszę. Gdy cała blogosfera już umarła i nikt blogów (podobno) nie czyta, cieszę się z tego, że mam powód, by wrócić. Bo jak czas pokazał, to pisanie, które bywało zmorą i powodem frustracji, ostatecznie przywróciło mi wiarę w siebie.

Moja nowa książka – „Zawód: redaktor”

Była wiosna 2019 roku, dosłownie chwila po wydaniu „497 błędów”.

Do dziś pamiętam moment, gdy w ogrodzie u teściowej siedziałem z laptopem i zacząłem, trochę na próbę, spisywać to, czego nauczyłem się przez lata pracy jako redaktor. Początkowo pisanie szło mi jak z płatka. Pierwsze fragmenty dotyczyły tego, co zwykle stanowi tabu – czyli finansów. Pisałem i pisałem, a finalnie rozdział poświęcony zarobkom i wycenianiu zleceń okazał się jednym z najdłuższych w książce.

Gdy zorientowałem się, że ten roboczy materiał, tworzony przez kilka czy kilkanaście dni, liczy kilkadziesiąt tysięcy znaków, stało się dla mnie jasne, że to niezły materiał na książkę!

W przypływie euforii postanowiłem, że opiszę wszystko, co wiem o pracy redaktora. Dekadę swoich doświadczeń. Wszystkie wady i zalety tego zawodu. Słowem – to, co sam chciałbym wiedzieć, gdy wchodziłem do tej branży.

Książkowy coming out

Skoro przekonałem się do nowej książki, pomyślałem, że wspomnę o niej czytelnikom w najbliższym newsletterze. A przy okazji upewnię się, czy jest popyt na taką treść.

Ale, ale! Tym razem będę przezorny i nie popełnię tego błędu, co wcześniej: nie będę się deklarował co do terminów, inaczej niż przy pierwszej książce.

Newsletter wysłałem 12 grudnia 2020 roku. Ot, typowy, świąteczny mailing z promocją na święta. I z krótką informacją o nowej książce:

Kolejnego dnia – zatrzęsienie w skrzynce pocztowej. Łącznie 40 maili. Jasne, to nie tak dużo, ale biorąc pod uwagę, jak niewiele osób odpisuje na newslettery, było to dla mnie spore zaskoczenie.

Spośród wiadomości, które do mnie dotarły, zapadła mi w pamięć jedna – od czytelniczki pierwszej książki.

Cześć Łukasz!

Bardzo mi przykro, ale po raz pierwszy pomyślałam, że Twoje zachowanie jest nieprofesjonalne. Nie można ot tak sobie wysyłać maili z informacją o planowanej książce (TAKIEJ książce), a potem – jakby nigdy nic, dodawać „nie chcę niczego konkretnego obiecywać”. Proszę, zachowaj się przyzwoicie i teraz to już ją napisz.

A tak zupełnie poważnie – nigdy nie odpisuję na takie wiadomości. Nie mam czasu, zarobiona jestem, nie chce mi się ;). Niech zatem fakt, że wyszłam ze swojej strefy komfortu i właśnie piszę do obcego człowieka (ba, nawet podjęłam ten wysiłek i zażartowałam!), mówi sam za siebie i stanowi odpowiedź na pytanie, czy taka tematyka mnie interesuje :).

Ach, zapomniałabym – gratulacje! ;)

Ten mail zapadł mi w pamięć. Idealnie oddawał istotę tego, o czym napisali wszyscy pozostali czytelnicy.

I wtedy stało się to, czego się nie spodziewałem: presja, jaką sam na siebie wywarłem, kompletnie mnie sparaliżowała.

Marazm i frustracja przez kolejne 5 lat

Trudno mi streścić ten czas, odkąd napomknąłem o książce, aż do dziś, gdy nareszcie pojawiła się na rynku.

To czas dużej niemocy twórczej. Irytacji. Frustracji. I presji – ciążącej coraz bardziej z każdym dniem, gdy pisanie mi nie szło.

W apogeum frustracji tym, że pisanie książki idzie mi jak po grudzie, postanowiłem zrobić sobie przerwę. Akurat kończyły się egzemplarze „497 błędów” z ostatniego dodruku. Stwierdziłem, że najwyższy czas przygotować nowe wydanie. Jak się okazało, dopisanie nowych treści, czyli opis 100 nowych błędów językowych, zajęło mi zaledwie trzy miesiące. Podniosło mnie to na duchu: najwidoczniej umiem pisać i problem chyba rzeczywiście tkwi tylko w mojej głowie.

Jesienią 2024 r. spiąłem się i wróciłem do porzuconej książki. Przez kolejne pół roku pisałem niemal dzień w dzień, a 1 marca postawiłem ostatnią kropkę w podsumowaniu.

Była pierwsza w nocy, gdy obwieściłem światu zakończenie prac nad książką.

Rozpierała mnie duma, że dowiozłem to, co obiecałem. Dotrzymałem słowa! Nie zawiodłem tych, którzy czekali tyle lat.

A gdy zakończyła się przedsprzedaż, z ciekawości zajrzałem do maili sprzed lat.

W końcu to właśnie one – a zwłaszcza ta jedna pamiętna wiadomość – napędzały mnie do pracy. Przecież właśnie to, że mojej książki wyczekuje tyle osób, sprawiło, że ostatecznie nigdy nie porzuciłem nad nią prac. Trudno mi opisać to, jak żmudna i wyczerpująca była to droga. Ale się udało! Zrobiłem to!

Dla. Wszystkich. Którzy. Tyle. Przecież. Czekali.

Bolesne rozczarowanie

Przeszło mi przez myśl, by odpisać tej czytelnicze. Podziękuję jej za cierpliwość w oczekiwaniu na książkę. Za motywację, jaką była dla mnie jej wiadomość. No i przeproszę, że tyle musiała czekać.

Odnalazłem mail, już miałem kliknąć „Odpowiedz”, gdy się zawahałem. Może jednak się upewnię? A nuż z jakiegoś powodu nie będzie jej zamówienia – i tylko się wygłupię, pisząc maila.

Moje przeczucia szybko się potwierdziły.

Nie było zamówienia z użyciem maila, z którego otrzymałem tamtą wiadomość.

Osoby tej nie ma też na newsletterze.

A domena firmowa, z której pisała, dziś już nie istnieje (technicznie rzecz biorąc, mój mail i tak by nie dotarł).

Zerknąłem pobieżnie na pozostałe 39 maili od osób, które odpisały przed pięciu laty. Nie robiłem już dogłębnego researchu (dość masochizmu!), ale większości z nich nie kojarzyłem wśród nowych zamówień.

Myśl o tym, że ci, którzy wtedy odpisali, nie doczekali premiery, straszliwie mnie zabolała. Poczułem, że na placu boju zostałem sam. Wszyscy, dla których miało to być ważne, gdzieś się rozpierzchli. A ja nawet nie wiem czemu.

Ludzie odchodzą…

To właśnie wtedy zrozumiałem coś, co z perspektywy czasu wydaje mi się oczywiste: ludzie odchodzą.

Tak po prostu. Ludzie odchodzą.

Żałuję tylko, że tak późno zdałem sobie z tego sprawę.

Może gdybym nie wywarł na siebie presji z tego powodu, że inni, kompletnie nieznani mi ludzie nie mogą się jej doczekać, poszłoby mi sprawniej? Może gdybym wcześniej sobie uprzytomnił, że jedyną osobą, która najmocniej czeka na tę książkę, jestem ja sam, to powstałaby szybciej?

Nie ma znaczenia, co inni mówili przed laty. To, co spędza nam sen z powiek, dla innych może nie mieć już znaczenia.

Nie chcę nikogo obwiniać. Byłoby to absurdalne. Wszystko, o czym tu piszę, dotyczy mnie, moich doświadczeń i niezdrowych przekonań, które z jakiegoś powodu zagnieździły się w mojej głowie.

Dopiero dziś zaczynam rozumieć, że nie ma sensu przejmować się tym, co myślą inni. I nie chodzi o to, by stać się gruboskórnym gburem, który wszystko wie najlepiej. Mam na myśli to, że nie ma powodu, by wywierać na siebie presję większą niż ta, którą i tak sami na siebie nakładamy. A pewnie i tę warto czasem poskromić – bo najłatwiej być krytykiem dla samego siebie.

Czego mnie to nauczyło?

Dziś wiem tyle, że nie chcę nic już nikomu obiecywać. Marzę o kolejnych książkach i o wydaniu powieści. Ale czy ona w ogóle powstanie?

Nie wiem. Może tak. A może nie.

Wiem za to, że po raz trzeci tego samego błędu co wcześniej już nie popełnię. Jeśli więc tylko dowiozę kolejny projekt do końca, dopiero wtedy – i ani chwili wcześniej – dam Wam o tym znać.

A póki co – cicho sza (i proszę Was, na Boga, nie jest to zapowiedź nowej książki ;)).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *