
Trafiłem ostatnio – zupełnym przypadkiem – na nowy poradnik językowy. Szybko wyguglałem, co to za rzecz.
Rok wydania – 2025. Autor – doktorant, członek zespołu Rady Języka Polskiego i do tego jutuber (w oczach moich dzieciaków to ostatnie wzbudziłoby największy respekt). A do tego książka dostępna ponad dwa razy taniej niż takie „497 błędów”. Nie trzeba było dłużej mnie przekonywać. Od ręki złożyłem zamówienie.
Gdy kilka dni później przesyłka dotarła, rzuciłem się do lektury równie wygłodniały co niedawno po pierwszej w życiu kolonoskopii.
Jak słowo daję, to nie jest książka, o której łatwo mi pisać
Poprawność językowa, zamiłowanie do polszczyzny, fascynacja tym, jak funkcjonuje język – to wszystko jest mi nad wyraz bliskie. I pod tym względem trudno cokolwiek zarzucić książce Mateusza.
„Jak słowo daję” wypełnione jest mnóstwem ciekawostek językowych, rozkmin etymologicznych i całkiem sensownego oraz racjonalnego (to ważne!) podejścia do języka i tego, jak warto patrzeć na błędy językowe i poprawność językową w ogóle. W większości spraw zgadzałem się ze wszystkim, o czym pisał autor.
Z wyjątkiem jednej rzeczy.
Na s. 56 jest taki oto fragment (można kliknąć obrazek, żeby go powiększyć):

To część rozdziału 2 o wymownym tytule „Język – miejsce dla wszystkich”. Powyższy fragment jest przykładem stosowania podkreślnika, który ma być „oznaką przestrzeni dla osób, które nie odnajdują się w binarnym podziale płci” (s. 56). Szerzej o użyciu podkreślnika pisałem już wydaniu drugim „497 błędów” (błąd nr 591).
Sam autor zwraca uwagę na to, że „nie jest to rozwiązanie doskonałe. Dlatego warto zastanowić się nad pominięciem niektórych form osobowych” (s. 57):

Czym różnią się oba te fragmenty?
Otóż nagromadzenie form z podkreślnikiem było na tyle duże, że autor przeredagował fragment – finalnie zamiast 10 użyć podkreślnika jest ich tylko… 7. Odbyło się to kosztem wycięcia (z niewiadomego powodu) części treści: brakuje informacji o tym, że uczniowie i uczennice od trzech lat zajmowali pierwsze miejsce. Z kolei forma „Pokonali_ły” została zastąpiona imiesłowem „pokonując”.
Niezależnie od powyższego autor sam pisze:
„Trzeba się liczyć z tym, że taki tekst dla wielu osób wciąż będzie trudny do przeczytania (w szczególności na głos) i przyswojenia”.
I tu nastąpił rozdźwięk między tym, o czym pisze dalej Mateusz, a tym, z czym nie umiem się pogodzić.
Spodziewałem się – autentycznie się tego spodziewałem! – że autor stwierdzi, że choć podkreślnik jest wyrazem szacunku, to z praktycznego punktu widzenia wydaje się zbędny, nie zastępuje żadnej konkretnej formy gramatycznej, wydłuża tekst itd., itd.
Takie wnioski nie nastąpiły. Za to w dalszej części książki nadal napotykamy na formy takie jak…
- odpowiedzialni_e (s. 64)
- uchodźca_czyni (s. 73)
- imigrant_ka (s. 73)
- gracz_ka (s. 79)
- powinniśmy_yśmy (s. 83)
- językoznawca_czyni (s. 102)
- miał_a (s. 102)
- badaczy_ki (s. 112)
- świetny_a (s. 115)
- mieszkańców_nek (s. 117)
- mrukliwi_e (s. 148) itd., itd.
A ja, ilekroć widzę podkreślnik, czuję się jak boomer.
Jak nie udało mi się zapłacić telefonem
Na chwilę zostawmy książkę Mateusza. Muszę bowiem cofnąć się pamięcią o dobre ćwierć wieku.
Pamiętam, że gdy byłem nastolatkiem, moja babcia po śmierci swojego męża (czyli mojego dziadka) przestała wychodzić z domu. Gdy po raz pierwszy usłyszała o bankomatach, nie umiała uwierzyć w to, że – jak mawiała – pieniądze wypłaca się ze ściany. Nigdy nie zobaczyła bankomatu na własne oczy, nie zrozumiała tego, jak działają te urządzenia, i chyba nawet nie uwierzyła w ich istnienie.
Dziś łapię się na tym, że rzeczywistość coraz częściej wyprzedza również mnie. Gdy ostatnio odkryłem, że mój bank oferuje cashback za płatności mobilne, pomyślałem, że szkoda z tego nie skorzystać. Zainstalowałem, co trzeba, podpiąłem kartę, ustawiłem hasło na telefonie (tak, są ludzie, którzy nie blokują telefonów), a koniec końców – coś poszło nie tak. Bank nie autoryzował karty czy coś w tym stylu. Ostatecznie nie wnikałem i się poddałem. Zwrot rzędu 10 zł za każdy 1000 zł wydał mi się niewart zachodu.
I wtedy poczułem się jak boomer. Z jedną różnicą…
Bo nie chodzi o to, że mnie, jeszcze świeżo upieczonego 40-latka, technologia przerasta. Dorastałem w tych wspaniałych czasach, gdy komputery, a potem internet zawitały pod strzechy. Byłem świadkiem rewolucji smartfonowej. Zbudowałem biznes online. I do dziś zarabiam wyłącznie na pracy zdalnej.
Nie czuję, że czegoś mi brakuje. Ba! Mam wrażenie, że tak jak mój ojciec z dumą szczycił się tym, że potrafi naprawić cieknący kran i zmienić oponę w samochodzie, tak ja dziś dość dobrze ogarniam Windowsa, Worda znam od podszewki, w razie potrzeby skonfiguruję wi-fi czy sklonuję dane na nowego smartfona. To nic szczególnego, wiem to. Problem polega na czym innym.
Otóż ustawienie płatności mobilnych nie było poza moim zasięgiem. Odpuściłem, bo nie widziałem w tym sensu. Bo są rzeczy, które wydają się przerostem formy nad treści. Bo coś niewarte jest czasu, który można poświęcić na coś innego.
Po co komu podkreślniki?
I tu wracamy do „badaczyków” i „partneraków” (przykład dobrze znany z „497 błędów”).
Chciałbym – naprawdę chciałbym! – widzieć sens w stosowaniu podkreślnika, ale nie umiem go dostrzec. Dodanie poziomej kreski, choćby po stokroć w jednym tekście, nie sprawi, że inny człowiek poczuje się lepiej tylko dlatego, że zostawiliśmy przestrzeń na formę, która de facto nie istnieje. Czy to nie absurd? Może łatwiej byłoby mi zrozumieć to, gdyby podkreślnik dałoby się zastąpić jakąkolwiek formą. Ale ona nie istnieje!
Gdy szukam analogii, przychodzi mi na myśl kolacja wigilijna i wolny talerz, który zostawia się dla niezapowiedzianego gościa. To tylko symbol. Czy gdyby z tego symbolicznego talerza zrezygnować, a niezapowiedziany gość zawitałby do drzwi, to zostałby odprawiony z kwitkiem?
Życzliwość ludzka nie objawia się w symbolach, ale w realnych działaniach. Nic nam po podkreślnikach, jeśli nie znosimy się nawzajem. Dużo więcej wynika z szacunku okazanego konkretnemu człowiekowi. Jednemu. Konkretnemu. Nie temu abstrakcyjnemu, który być może przeczyta nasz tekst i odetchnie z ulgą na widok tego, że rozdmuchaliśmy tekst o podkreślniki.
Nikt inny prócz nas samych nie sprawi, że poczujemy się dobrze sami ze sobą. Im jestem starszy, tym silniej dociera do mnie, że o poczucie własnej wartości musimy zadbać sami.
Podsumowanie
Ten tekst to nie jest recenzja książki Mateusza Adamczyka. To był tylko pretekst. Jeśli pasjonujecie się polszczyzną, kupujcie „Jak słowo daję” w ciemno.
Chciałem tu tylko powiedzieć, że kierunek, w którym podąża świat, nie musi być zgodny z tym, który uważamy za słuszny. I jest to w porządku.
Sam coraz częściej czuję się jak boomer. Ale mi z tym dobrze. Bo wiem dzięki temu, że wartości, którymi się kieruję, nadają sens temu, co robię.
Mogę być sobą. I żyć w zgodzie ze sobą. Również mam do tego prawo.
Bardzo mądry komentarz, dotyczący przecież nie tylko podkreślników. Dziękuję!
A czy nie lepszy byłby zapis z podkreślnikiem (lub asteryksem), w przypadku gdy możemy wymiennie wstawić literkę, np. zabrał_ głos? Pozostałe formy lepiej czytałoby się (moim zdaniem) z ukośnikami, np. imigrant/imigrantka.
W edytorstwie funkcjonują formy alternatywne, czyli podany przykład zapisałoby się tak: „zabrał(a) głos”. W przypadku rzeczowników można napisać: „imigrant(ka)”. Problem nie tyle więc dotyczy tego, że nie da się stosować różnych końcówek, ile tego, że obecnie forsuje się jeszcze kolejne formy, których de facto nasz język nie wypracował.
Zgadzam się z Panem. Te językowe wygibasy drażnią i są zupełnie niezrozumiałe. Rozumiem , że język
dostosowuje się do rzeczywistości ale ta rzyczywistość jest mglista i nieklarowna. Ignoruje fakty i opinie w pogoni za modą i naciskami “wpływowych “. To trochę tak jak stawianie konia z tyłu wozu i nakazywanie mu pchania
„Czy gdyby z tego symbolicznego talerza zrezygnować, a niezapowiedziany gość zawitałby do drzwi, to zostałby odprawiony z kwitkiem?”. A czy gdy ten talerz stoi na stole, to każdy niezapowiedziany gość zostanie przyjęty? No, pewnie także nie.
Też uważam, że takie symbole w małym stopniu przekładają się na szacunek do konkretnych ludzi. Tak jak fakt, że nazwę kogoś chirurżką, a nie panią chirurg, nie sprawi, że zacznę ją bardziej szanować – ale dyskusji o feminatywach nawet nie chcę zaczynać.
Podoba mi się koncepcja zmian językowych jako ewolucji, a nie rewolucji. Pewne słowa (i twory słowne) same wchodzą do obiegu, jeśli są potrzebne. Ludzie zaczynają używać tego, czego im brakuje i co dobrze oddaje jakąś rzeczywistość. Jeżeli jeszcze przez te nowoczesne zmiany tekst staje się mniej czytelny (a przecież tyle teraz się mówi o prostocie i czytelności tekstu), to już w ogóle bez sensu.
Czytałem książkę Mateusza Adamczyka już dwa miesiące temu i dokładnie ten sam fragment, który Pan omawia, wręcz mnie zirytował, bo był grubym „przesadyzmem”. Możemy wymieniać wiele jego wad, ale mnie wystarczy wymienienie jednej: przez takie manewry teksty są nie do czytania, stają się wręcz odpychające. I nie ma sensu ich omawiać jako poważnych alternatyw, bo zwyczajnie nikt tak (poza autorami tekstów językoznawczych) nie będzie pisał. A już na pewno nikomu się tego nie będzie chciało czytać. Polityczna poprawność miewa swoje zalety, ale w języku zawsze prędzej czy później wygrywa praktyczność, ekonomiczność i zwykła wygoda.