Podobno ok. 90% rzeczy, którymi się zamartwiamy, nigdy się nie wydarza. W moim przypadku – to pewnie i 99%. A jestem właśnie po wizycie na komendzie, na którą nie stawiłem się w terminie. Wychowany na najlepszych hollywoodzkich hiciorach sensacyjnych mogłem spodziewać się tylko jednego: to właśnie ten dzień, gdy raz na sto zdarzy się to, co nie mogłoby przydarzyć się w najgorszych snach…
Po niestawieniu się w terminie zadzwoniłem, żeby sprawę wyjaśnić. Umówiliśmy się na nowy termin, ale okazało się, że poczekam teraz kolejne trzy dni. Na szczęście pani starsza sierżant była na tyle uprzejma, że na moje nieśmiałe pytanie, czego dotyczy sprawa, zechciała nawet odpowiedzieć. Okazało się, że chodzi o… sąsiadów. Ale nic więcej powiedzieć nie może. Mimo to odetchnąłem z ulgą.
Wizyta na komendzie
Po trzech dniach stawiłem się na komendzie. Z nerwów w czasie wcześniejszej rozmowy nie zapamiętałem, czy miała to być godz. 10 czy 11. Na 90% byłem przekonany, że wspominała o 11, ale nie chcąc narażać się po raz drugi, przyjechałem na 10. W dyżurce pokazałem wezwanie i po chwili dołączyłem do kilku innych osób w poczekalni. Pomyślałem, że teraz to sobie poczekam, pewnie do 11, ale, o dziwo, w ciągu minuty–dwóch pani Kasia (na oko jakby moja rówieśniczka) zaprosiła mnie do małego pokoiku, wydzielonego, zdaje się, specjalnie do przesłuchań. I tu w duchu najlepszych hollywoodzkich scenariuszy mógłbym powiedzieć: i wtedy się zaczęło… Ale prawda jest taka, że nic się nie zaczęło, bo w nie więcej niż pięć minut było po wszystkim.
Pokoik, do którego poszliśmy, okazał się dość ciasną klitką z biurkiem i dwoma krzesłami. Lustra weneckiego nie uświadczyłem. Pani Kasia, choć chłodna i rzeczowa, kabury ze spluwą nie nosiła. A po zamknięciu drzwi nie ryknęła na mnie wcale: „Gadaj, co wiesz, albo dopadniemy twoją rodzinę, a kotom ogony z tyłków powyrywamy”. Normalnie się zawiodłem. Kto by pomyślał, że może być milej niż w banku, gdy człowiek chce konto zamknąć?…
Całe przesłuchanie sprowadziło się do wypełnienia kilkustronicowego formularza, który na końcu podpisałem. Na zeznania były przeznaczone chyba ze trzy strony, a moje zajęły pięć linijek, w tym dwie i pół mówiły o tym, że potwierdzam, iż zostałem pouczony o odpowiedzialności karnej z artykułu bla, bla, bla… Pozostałe dwie i pół linijki, gdy wreszcie doszło do pytań o sąsiadów spod ósemki (jak się dopiero wtedy dowiedziałem), ograniczyły się do z pewnością bezcennych dla sprawy zeznań, że „ja mieszkam tu dwa lata”, „ja sąsiadów nie znam”, „ja nie kojarzę”. Jak to celnie zauważyła policjantka, „generalnie nic nie wiem”. Z przykrością musiałem przyznać jej rację, ale w głębi duchu cieszyłem się, że raz jeden w życiu moja niewiedza sprawia mi autentyczną przyjemność. Mimo to, gdy spytałem, czy w takim razie nie będę już więcej wzywany, odparła, że raczej nie, ale „nigdy nie wiadomo”.
Znowu na wolności…
Wróciłem do domu. Wszystko jest jak dawniej. Do pierdla nie trafiłem, bloga pisać będę dalej, mandatu za niestawienie się w terminie nie dostałem (przynajmniej na razie), a koty nadal wachlują ogonami na powitanie. Czasem tylko zerkam na okno pod ósemkę, czy czegoś nie widać, bo po dwóch latach od przeprowadzki „na swoje” kojarzymy z żoną jedynie niektórych sąsiadów. Ale nic nie widać. Nie wiem, co to za sąsiadka, co przeskrobała i co ją czeka.
Wiem za to, że mimo niespodziewanie miłej i sprawnej „obsługi” na komendzie nie chciałbym tam więcej zaglądać. To jednak specyficzny zawód. W razie niebezpieczeństwa jak oszalali wołamy ich po pomoc, ale gdy to oni nas wołają, tych samych ludzi postrzegamy jak najgorszych wrogów. To ja już wolę być przedsiębiorcą – gdy wołają mnie po pomoc, to pomagam, a gdy sam wołam ludzi do siebie, to najwyżej spotykam się z… obojętnością. Lepsze to niż strach.