Byliśmy wczoraj na grzybach. Ot, długi weekend, więc rodzice, starzy grzybiarze, rzucili pomysł, by wydać kilka dyszek na paliwo, dać pogryźć się komarom (9 bąbli na lewej i 16 na prawej dłoni!) i zebrać robaczywe koźlaki, z których połowa pójdzie na śmietnik. No cóż, nie mogliśmy oprzeć się tak kuszącej propozycji spędzenia długiego weekendu.
Grzyby jak grzyby – dla mnie to równie przyjemne jak kąpiel wczesnym latem w Bałtyku, ale czego się nie robi dla żony. Piszę jednak o tym, bo w lesie naszła mnie pewna refleksja.
W poszukiwaniu (biznesowych) borowików
No bo tak – metody na zbieranie grzybów są właściwie dwie:
- Zbierać tam, gdzie zbierają inni.
- Zbierać tam, gdzie nikt nie chodzi.
Pierwsza z metod opiera się na założeniu, że skoro dużo ludzi chodzi w danym miejscu, to znaczy, że są tam grzyby. Druga metoda mówi zgoła co innego: skoro nie widać grzybiarzy, to znaczy, że nikt tam jeszcze nie bywał, a więc wzrasta prawdopodobieństwo znalezienia dorodnych borowików.
To samo dotyczy biznesu. Nie mam wątpliwości, że zawsze znajdą się ci, którzy chadzać będą wyłącznie swoimi ścieżkami, wypatrując swej szansy na niszowym rynku, jak i ci, którzy pójdą za innymi, bo wiadomo, że gdzie konkurencja, tam i pieniądze. Pytanie sprowadza się do tego, co daje większą szansę znalezienia tych biznesowych borowików…
Fordy, Jobsy i statystyka
Obie grupy biznesowych grzybiarzy mają swe osławione powiedzonka, którymi szafują na prawo i lewo, by potwierdzić słuszność swoich poglądów. Wśród tych pierwszych wielu jest zwolenników pioniera motoryzacji:
Henry Ford zapytany o źródło sukcesu legendarnego modelu Forda T odpowiedział: „Nie korzystaliśmy z badań marketingowych – gdybyśmy zapytali klientów, czego potrzebują, to powiedzieliby, że szybszego konia, ponieważ nie wiedzieli, czym właściwie jest samochód”.
Do niedawna Fordem XXI wieku był Steve Jobs, który odkrył niejedno pole biznesowych borowików. Tylko ilu takich Jobsów jest wśród nas? A raczej – ile jest jeszcze pól, do których nikt nie dotarł?
Ci drudzy sądzą, że niewiele (a przynajmniej nie tak łatwo je znaleźć), dlatego chadzają tylko tam, gdzie widzą innych. Dużo grzybiarzy oznacza dużo grzybów, nawet jeśli spora część już wyzbierana. Lepsze to niż puste pola, bo jak mówi statystyka (nie zawsze wiadomego pochodzenia), którą tak chętnie szafują grzybiarze tego rodzaju:
90% nowych biznesów upada w ciągu pierwszych 5 lat, a 90% z tych 10%, którym udaje się przetrwać pierwsze 5 lat, upada przed 10. rokiem istnienia.
Innymi słowy, statystycznie tylko 1 na 100 biznesów przetrwa na rynku dłużej niż 10 lat.
No i taki właśnie naszedł mnie w lesie dylemat (w sensie najzupełniej dosłownym, jak i metaforycznym): gdzie właściwie szukać tych (biznesowych) borowików?
Bo co jakiś czas ogarniają mnie wątpliwości, czy aby na pewno chodzę po właściwym lesie i czy nie jestem jak ci grzybiarze, którzy szukają ich tylko tam, gdzie nikogo nie widać, bo wydaje im się, że trafią na wielka pola prawdziwków. Wypatruję ich przecież od blisko 4 lat i nawet zmieniam miejsca, a ciągle trafiam raczej na opieńki niż rosłe, szlachetne prawdziwki.
Krytyka literacka, czyli brodzenie po mokradłach
Na początku swej biznesowej drogi brodziłem wręcz po biznesowych mokradłach, gdzie żywej duszy nie było widać. Nazywało się to dumnie… krytyką literacką.
Usługa polegała na tym, że autor podsyłał nam swe dokonania literackie, a my, w tym „uznani pisarze” (serio, znalazło się takich troje, o których nawet Wiki napisała), wypowiadaliśmy się na ich temat, radząc, jak pisać, by zostać drugim Kingiem, Rowling czy kim tam kto chciał być. Żyłem wtedy w przekonaniu, że idea, jaka stała za tym pomysłem, była szczytna i wielce chwalebna: chciałem umożliwić debiutantom kontakt z pisarzami, którzy mogliby coś doradzić, podzielić się dobrym słowem i rzucić na koniec, od serca, szczerze: „Tak, chłopie, to jest to, pisz dalej, bo kiedyś podbijesz tłumy, o jakich sam ciągle marzę!”. Ale nikomu tak nie napisali.
Czułem się wtedy jak Jobs rynku wydawniczego, który przeciera szlaki i robi coś wielkiego. Problem polegał na tym, że w ponad 90% przypadków twórczość, jaką otrzymywaliśmy, była gorsza niż Disneyowskie Samoloty. A za ten kubeł zimnej wody autor płacił niekiedy – w zależności od objętości tekstu – po kilka stówek. Klienci z jego polecenia normalnie walili później mailami i formularzami, że serwer padał dzień po dniu!
Najdziwniejsze jest to, że nadal są tacy (link), którzy brodzą po tych mokradłach, choć jak dobrze pamiętam, wdepnęli w nie mniej więcej w tym samym czasie co ja. No ale może mają lepsze kalosze.
Agencja literacka, czyli jeszcze większe bagno
Jako że 90% tekstów prezentowała poziom, który sprawiał, że nawet drukarka notorycznie się zacinała, nie chcąc wypluć z siebie tych chaotycznych zbitek słów bez werwy i swady, postanowiłem skupić się na nielicznych 10%, które rokowały nadzieje. W niedługim czasie podpisałem dwie pierwsze umowy agencyjne. I zaczęło się brodzenie po kolejnym bagnie, w którym nieomal się utopiłem.
Dziś tłumaczę sobie, że zabrakło mi znajomości, funduszy i doświadczenia. Bo jak czas pokazał, problem nie leżał w powieściach, którym miałem znaleźć wydawcę – po zamknięciu agencji obydwu autorom udało się zadebiutować bez mojej pomocy. Nie wiem, czy nie zabrakło mi raczej determinacji i wytrwałości w brodzeniu przez bagno, za którym może rozciągały się wielkie pola prawdziwków…
Nie dowiem się tego, bo nie odważyłem się iść dłużej w nieznane. Zawróciłem i ruszyłem wreszcie za innymi grzybiarzami.
To gdzie te borowiki?
Smród biznesowych bagien i mokradeł wyczuwam już z daleka, ale nadal się zastanawiam, czy szukam borowików we właściwym miejscu. W lesie, po którym teraz chodzę, też grzybiarzy wielu nie ma. Borowiki czasem się trafiają, ale trzeba się natrudzić, by je znaleźć.
Gdy po 3 latach prowadzenia firmy miałem te same wątpliwości i dziś zaglądam do tamtego wpisu, wyczuwam w nim nutę fałszu. To tylko 8 miesięcy różnicy, ale wtedy naprawdę nie było czego zazdrościć. Oszukiwałem sam siebie, że po 3 latach jest dobrze, podczas gdy było blisko tego, bym rzucił wszystko w cholerę. Ostatnie miesiące okazały się znacznie lepsze, ale teraz stoję przed innym dylematem: czy w tym lesie da się jeszcze coś nazbierać? Czy gdzieś za wzgórzem nie rozciąga się kraniec lasu, za którym nic więcej już nie ma?
Nigdy nie zrobiłem biznesplanu, ale zaczynam rozumieć, po co się je pisze. Ostatnio myślę intensywnie o swoim pierwszym etacie i gdy rozpisałem sobie przychody i koszty z nim związane, okazało się, że potencjał tej branży nie jest wcale tak imponujący, jak mi się zdawało, gdy zakładałem firmę.
Ale nie rezygnuję. Jeszcze chwilę pochodzę samotnie po lesie. Jak będę pewny, że nie ma tu borowików, wtedy pójdę za innymi grzybiarzami. Albo po prostu do innego lasu.
Kosz pełen borowików
A jak skończyło się ostatnie grzybobranie? Jak zwykle. My poszliśmy grupą, a ojciec ruszył w swoją stronę. Gdy po trzech godzinach spotkaliśmy się przy samochodzie, ojciec miał pełen kosz. Nie bez dumy chwalił się swymi zbiorami, roztaczając przed nami opowieści o placach grzybów, które można by ścinać kosą.
Ta sytuacja powtarza się za każdym razem. Pytamy go wtedy, gdzie był. Nigdy nie chce powiedzieć.