Przeżyłem ostatnio dzień, w którym zobaczyłem swoją przyszłość.
Nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Wstałem rano, odprawiłem swoje rytuały: kawa, toaleta, partyjka Wordamenta na czas włączania komputera itd. A potem na kilka godzin dałem się pochłonąć codziennej pracy. Powystawiałem zaległe faktury, odpisałem na maile sprzed tygodni, wróciłem do rekrutacji, którą zarzuciłem dawno temu, i znalazłem czas, by napisać tekst na bloga!
W gruncie rzeczy nie zrobiłem nic produktywnego – wbrew najlepszej zasadzie biznesowej, by zajmować się najpierw rzeczami ważnymi, a potem dopiero drobiazgami. Słowem – same pierdoły (no, poza blogiem, bo ten jest dla mnie ważny). Ale to one sprawiły, że nareszcie poczułem się wolny.
Ostatnie 5 lat i katorga pracy
Własna firma wcale nie daje wolności. Nieumiejętnie zarządzana sprawia, że właściciel wpada w kierat pracy, z którego trudno się wyrwać. Przez dobrych kilka lat sam zmagałem się z nadmiarem pracy. Złożyło się na to wiele przyczyn: mój perfekcjonizm, nieumiejętne zarządzanie czasem, a przede wszystkim zbyt mała liczba współpracowników (wynikająca ze zbyt małych obrotów, które wynikały z braku marketingu, który wynikał z braku mojego czasu, który wynikał z zajmowania się zleceniami, które sprawiały, że nie miałem czasu na nic innego, i tak błędne koło się zamyka). Koniec końców, pracowałem, by nadążyć ze zleceniami, które już zdobyliśmy, a nie zabiegać o te, które mogą trafić się w przyszłości.
Trwało to kilka dobrych lat. I nawet gdy półtora roku temu zostałem pracodawcą, to mimo przekazania części obowiązków najlepszej redaktorce, jaką znam, czas pracy nas dwojga dość szybko znowu się zapełnił. W niezrozumiały sposób ponowie wpadłem w wir pracy, zamiast zarządzać firmą.
Dopiero dziś mam wrażenie, że uwalniam się z nadmiaru pracy. W ostatni piątek włączyłem komputer, nie mając żadnych zleceń w kolejce, i poczułem, że coś się zmienia. Wcześniej podobny stan osiągałem tylko wtedy, gdy żona wymuszała na mnie wolne, najlepiej połączone z wyjazdem z Elbląga. Tak miałem, gdy przed dwoma laty wybieraliśmy się w naszą podróż po Europie, tak mam zawsze wtedy, gdy wiem, że nie mogę włazić z pracą w czas spędzany z rodziną. Ale w ostatni piątek nie miałem zleceń, bo wreszcie wymusiłem to na sobie.
Jak smakuje wolność?
Dzień, w którym zobaczyłem swoją przyszłość, nie był spektakularny. Nie trafił się ani lukratywny kontrakt ani nie dostałem milionowego dofinansowania z Unii. Zajmowałem się za to pierdołami, którymi szanujący się szef nie powinien zawracać sobie głowy, i nie zarobiłem nawet złotówki na nowym zleceniu, bo żadnym się nie zająłem. W gruncie rzeczy brak zleceń, czyli to, co przerażało mnie, gdy zakładałem firmę, dziś daje mi chwilę wytchnienia i jest powodem do radości!
Nie chodzi o to, że zleceń zabrakło. One były, ale wszystkie zdołałem przekazać współpracownikom. Sam mogłem zająć się tym, co do mnie należy: zarządzaniem firmą i tym, by móc ją rozwijać, pomagać jeszcze większej liczbie osób i dawać pracę tym, którzy chcą ją wykonywać.
Dzień, w którym zobaczyłem swoją przyszłość, był dniem, w którym to ja mogłem zdecydować się, czym się zajmę, a nie ktoś inny, komu sprzedałem swój czas. Daleko mi do tego, by wymigiwać się od pracy, ale wcale nie bliżej do tego, by zajmować się tym, czym chcę. Powoli jednak przesuwam ciężar swoich obowiązków. Ciągle jeszcze redaguję teksty dla nielicznych klientów, którym na tym zależy, ale poza tym z każdym dniem coraz bardziej czuję się przedsiębiorcą. Mówię tak od dawna, ale dziś tak mocno jak nigdy dotąd mam wrażenie, że więcej we mnie przedsiębiorcy niż redaktora.
Z samozatrudnionego w biznesmena
Wszystko to, co od kilku lat sprawia mi tyle trudności, dość zwięźle wyjaśnia (jakkolwiek za wiele rzeczy bywa krytykowany, i chyba słusznie, ale to temat na odrębną dyskusję) Robert Kiyosaki, gdy mówi o czterech kwadrantach (polecam jego Kwadrant przepływu pieniędzy). Te cztery kwadranty to: pracownik, samozatrudniony, biznesmen, inwestor. W pierwszym kwadrancie w zasadzie nigdy nie zagościłem (przynajmniej w świetle polskiego prawa, bo nie pracowałem na podstawie umowy o pracę), samozatrudnionym zostałem z chwilą założenia firmy, z kolei bycia inwestorem nie planuję. Przejście z drugiego kwadrantu do trzeciego, czyli bycie właścicielem biznesu, a nie samozatrudnionym, wydaje mi się wielkim wyzwaniem. I chyba najtrudniejszym, jeśli chodzi o przesunięcia w obrębie kwadrantów.
Nie jest to łatwe. Nie wpadłem zresztą w kierat pracy z własnego widzimisię. Powody były dość przyziemne: by rozwijać firmę, potrzebny jest kapitał. Dzień, w którym nie wykonuję zlecenia, jest dniem bez zarobku. Jasne, zawsze można coś zlecić, ale o ile lepiej zrobić coś samemu za stówkę, niż zlecić i mieć z tego co najwyżej paręnaście–parędziesiąt złotych. Przy dużej liczbie zleceń jest to rentowne, ale nie wtedy, gdy wszystkie zlecenia opiewają na kwotę, która równa się co najwyżej mojemu wynagrodzeniu. Tak było na początku, ale z czasem ciężko uciec z dawnych nawyków. Nawet gdy zleceń przybywa, zwyczaje pozostają: muszę dbać o bezpieczeństwo finansowe rodziny, a potem dopiero zlecać. Tak było przez 5 lat. Do ostatniego piątku.
Zastanawiam się, jak długo potrwa ten stan. Z jednej strony cieszę się myślą, że rano wstaję i nie muszę gonić do komputera, by zajmować się zleceniem, z drugiej – wiem, że nie mogę jeszcze porzucić redaktorstwa z dnia na dzień, bo budżet domowy by tego nie wytrzymywał. To, co jednak mogę i co powinienem uważać za sukces, to fakt, że nie muszę kolejkować zleceń na kilka najbliższych tygodni, ale poświęcać się temu, co przyniesie dany dzień. Jeśli nic się nie trafi – firma nie upadnie, a konto firmowe nie będzie świecić pustką. Jeśli wpadnie nowa rzecz, a nie będzie komu jej zlecić – sam się tym zajmę. Jest w tym wielka różnica: kiedyś zlecałem prace, gdy sam nie dawałem rady wszystkiemu podołać, dziś biorę pracę na siebie dopiero wtedy, gdy brakuje redaktorów, którzy byliby w stanie zająć się zleceniami.
Wszystko to brzmi prosto, ale wydaje mi się, że kilka lat wyrzeczeń, pracy niemal ponad siły, wielokrotnego wstawania o czwartej rano, a kiedy indziej kończenia pracy przed północą, było koniecznym etapem, bym mógł dotrzeć do miejsca, w którym obecnie się znajduję. Nie była to łatwa droga, ale była konieczna. Po długich miesiącach wspinania się na szczyt nareszcie go zdobyłem i mam czas, by spojrzeć przed siebie. W oddali są jeszcze wyższe wzniesienia. Nareszcie jednak mam czas, by na nie spojrzeć i przygotować się na kolejną wspinaczkę.
A poza tym, jak to ze wspinaczką, przez chwilę jest z górki. Nie pozostaje mi nic innego, jak cieszyć się tą chwilą.
Dodaj komentarz